Dorota Silniewicz - urodziła się w 1967 roku k. Jeleniej Góry, skąd rodzice przenieśli się do Gorlic, i tam wraz z nimi mieszkała do 19 roku życia. W 1986 r. przyjechała do Krosna „na jakiś czas” - jak sama autorka podkreśla - i została w tym mieście do dziś; czuje się krośnianką (pracuje w Zakładzie Robót Górniczych w Krośnie).
Ukończyła Liceum Ogólnokształcące im. M. Kromera Gorlicach o profilu biologiczno-chemicznym. Jej marzeniem była jednak szkoła plastyczna. Od wczesnego dzieciństwa przejawiała talent malarski, otrzymywała nagrody w konkursach plastycznych. Po przerwie w malowaniu napotkała na informację o zajęciach plastycznych dla dorosłych, prowadzonych przez artystkę Ninę Rostkowską w Krośnieńskim Domu Kultury (dziś RCKP) i jesienią 2003 r. skorzystała z zajęć warsztatowych. Nie bez znaczenia była dla niej twórcza atmosfera tych spotkań. „Ucieczka” w artystyczne hobby zawsze jej pomagała - jak wyznaje - w trudnych chwilach w życiu.
Najbardziej interesuje ją malarstwo olejne, ale poznała także inne techniki (akwarela, pastele, rysunek), niekiedy z nich korzysta. Po raz pierwszy odważyła się pokazać swe obrazy w 2006 r., w Filii nr 4 KBP (przy ul. Krakowskiej). Trzykrotnie brała udział w Przeglądzie Plastyki, organizowanym przez RCKP. Większość jej prac znalazło „inny dom” - znajdują się w prywatnych kolekcjach.
Żywioły wśród kwiecia
Łubiny, ślazy vel malwy, cynie, tulipany, nagietki, kaczeńce… Cały rok kwiatów! Wydawać się może, że artystka zaplanowała rejestrowanie kwiecistych wydarzeń natury przez rok. Ale jest i inny motyw „całorocznej” radości danej przez naturę – pejzaż. Dorota Silniewicz jakby prowadziła swój plastyczny dziennik. Wyszło, że namalowała w nim wiosnę i lato, namalowała jesień i zimę. I to nie raz. Jesień to pejzaż iście październikowy, jakiś jar, wąwóz (jak św. Jadwigi w Sandomierzu, ale ten jest „swojski”), jesień to ciepła gama barw imitujących przypływ fali dojrzewających liści. Lecz i jesień wprost ze spiżarni – z misą owoców, ze stołem z warzywami, monochromatycznie przedstawionymi, wszak to złotoszare odcienie płodów już zebranych, przeznaczonych na kuchenne zatracenie.
Trzeba mówić o tych kwiecistościach, o krajobrazach pełnych światła, to okrytych cieniem, jaki dają obłoki zabierające naszym oczom słońce. Przecież jest tutaj zima – i jest to może świt po śnieżnych opadach, może wyciszenie po śnieżnej zawiei. I jest zimowy pejzażyk, na którym jaśnieje mróz, oświetla nas ukryte słońce. Właśnie owo słońce wydobywające się z obrazu ma w sobie osobliwą aurę. Niby nie ma go bezpośrednio, nie figlują na nim wyraziście zarysowane cienie, a jednak jest, jest to obraz świetlisty. Na jednym z jesiennych (?) pejzaży – to grupa niemal nagich drzew – mamy również takie właśnie słońce: ono wydobywa się zza ściany lasu, ono oświetla nas, emanuje blaskiem z własnego wnętrza. Tak malowano (pisano raczej!) ikony – to z ikony pochodzi światło, nie odwrotnie.
W obrazach Doroty Silniewicz jest chyba rzeczywiście coś z zapisywania wrażeń, coś z malarskiego dziennika: artystka odnotowuje swoje wrażenia, stany emocjonalne. Tak jakby bez wewnętrznej potrzeby nie chciała – nie potrafiła czy nie mogła – namalować radości bukietu, to chłodnego lata nakrapianego nostalgicznymi kolorami łubinów. Na poły przypadkiem otrzymujemy jakąś symfonię natury w obrazach, jakieś dalekie echo,,Czterech pór roku” Vivaldiego; i coś z mistycznego bólu serca w muzyce Północy – Griega, Sibeliusa…
Bukiety zawsze przyciągają oko, koją. Malowane przez Dorotę Silniewicz wydają się świeżo przyniesione z ogrodu, z wiejskiej rabatki; mają coś z poematu „Kwiaty polskie” Juliana Tuwima, są odbiciem słów:
Bukiety wiejskie, jak wiadomo,
Wiązane były wzwyż i stromo.
W barwach podobne do ołtarza,
Kształt serca miały lub wachlarza…
Otóż tak, to te polskie bukiety właśnie. Bywają bardzo wyraziste, ale nie rażą jaskrawością, bywają „ciche” - i w dodatku nałożone na równie ciche tło. Sensualność tych kwiatów wtopionych w owo tło rzeczywiście stwarza klimat prawie intymności, gdy się je kontempluje.
Niektóre z tych prac – tak wśród pejzażu, jak i kwiatów - mają łagodność ciszy. Zdarza się to także w obrazach przedstawiających architekturę. Jakieś prawie mysio-szare schody i zaułki, wyciszone i zamglone niemal, albo „przestraszone” i zimne jak uliczka cała w chłodzie błękitów? Zieleni z turkusowym refleksem? I to, i to – zależy od padającego światła.
Zatem malowanie emocjami. Chce się rzec: subtelności pani Silniewicz. I jak kontrapunkt – groza burzy, niech będzie wiosennej; burzy iskrzącej łańcuchami piorunów. Bo subtelna Silniewicz nie omija żywiołów, ich zgubnej niekiedy dla człowieka mocy. W jej malarstwie jest łagodność domu, z pięknymi motywami martwych „kuchennych” natur, i siła natury z jej całą potęgą nie do pokonania przez człowieka.
Jest w tym malarstwie subtelny kolor, i bywa obok perspektywa czerpana z powietrza. Myślę, że w duszy Doroty Silniewicz czai się szczególna moc, i ona jeszcze jaśniej zabłyśnie. A przecież błyszczy już.
Jan Tulik