Józef Franczak - ur. w 1963 r. w Strzyżowie, absolwent Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu. Jest członkiem Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików w Rzeszowie, należy także do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych w Przemyślu. Tworzy w technice akrylowej, pasteli i akwareli. Od kilku lat zajmuje się również ceramiką.
Otrzymał Nagrodę Fundacji Krygowskich „Obraz Rzeźba Rysunek Grafika roku 2009” w Rzeszowie. Wielokrotnie ofiarowywał swoje prace na aukcje charytatywne, prezentował swą twórczość podczas krośnieńskich imprez, np. kiermaszów sztuki organizowanych przez miejskie instytucje kulturalne oraz Muzeum Podkarpackie w Krośnie.
Artysta ten uczestniczył w ok. 60 wystawach zbiorowych i indywidualnych w kraju i za granicą, także w plenerach malarskich, przeglądach i konkursach artystycznych. Jest laureatem konkursów akwareli w latach 2002 – 2009. Na temat jego twórczości TV Rzeszów emitowała filmowe relacje i reportaże, podobnie jak i Rozgłośnia Polskiego Radia w Rzeszowie. Prace Franczaka znajdują się w wielu kolekcjach w kraju i za granicą.
Nostalgia w słonecznych szatach
Na początku pojawia się wyimaginowany świat w oranżowych przestrzeniach. Świta gdzieniegdzie kolor biskupi - a określenie zasłyszane w dzieciństwie ma tu pełne uzasadnienie, gdyż... Ale to przyjdzie.
Zatem świat nasycony żółciami dominuje przy pierwszym wejrzeniu. Lecz obrazy te trzeba rozłączyć, rozebrać na czynniki pierwsze - imając się matematycznych znaczeń - i wtedy wyłania się poszczególność zdarzeń, zjawisk, wyobrażeń. I barw, dla których żółcie stanowią swoiste obramowanie, jakby poszarpaną aureolę. Józef Franczak czerpie z natury życia, lecz on wie, przynajmniej tak mówią jego przykuwające uwagę obrazy, że nasze istnienie tu i teraz ma trzy sfery, że żyjemy potrójnie. Żyjemy realnością, przaśną codziennością cyfr - dwa razy dwa jest cztery i wyłącznie cztery, lecz żyjemy także wiarą wyobraźni i marzenia, w których suma pięć i pięć jest dekalogiem, wcale nie dziesiątką, jest piątką dostojnych par lub szeregiem niewinnie liliowych dziewczątek sunących do pierwszej komunii. I jest tu czas trzeci - bo wszystkie sfery są naszym czasem - jednoczesnym! - na tym padole - czas snu; sennych marzeń świata onirycznego, zupełnie nieprzewidywalnego, bo przecież czasu uskakującemu wszelkim rodzajom kontroli naszej logiki ratio.
To wszystko w obrazach Franczaka istnieje! Owa temporalna triada.
Dla jakby przykładu trzeba przyjść wzdłuż ścian przetykanych płótnami, jak po dobrym muzeum, i smakować osobno owe osobliwości. Miasto - jeśli pojawia się pejzaż miejski czy element architektury z urbanistycznej przestrzeni - staje się w swej prawie dosłowności nagle fragmentem miasta ze Sklepów cynamonowych Mistrza Schulza, wszak ono na pierwszym planie ma znak choroby - quasi łoże boleści podpowiada, że miasto to cierpi, że zawiera lub miało w sobie ból. Lecz daje się to miasto także odczytać inaczej. Uliczki mimo słonecznych przestrzeni smagnięte bywają chłodem błękitu, a częściej odcieniami nocnego fioletu, bo przecież znajdzie się tam sama samotność - kobiety? dziecka? zniedołężniałego staruszka? Wszystkich nas! A propos’ Schulza - wirująca postać ojca ze Sklepów... nasuwa kolejne skojarzenia - z Chagallem, bo spotkamy i postaci płynące wraz z obłokami...
Olbrzymią rolę odgrywają tu postaci dzieci. Dziewczynka nostalgicznie wpatrzona w kurczątko tak naprawdę patrzy daleko poza nie, widzi ptaszynę już nieistniejącą, tak dawno jak owo dzieciństwo chyba. Chłopiec - to i koń na biegunach, szarżujący, ale wcale nie jest to szarża na wyobrażonego nieprzyjaciela, lecz na miniony bezpowrotnie czas - jakby chciało się ten nieistniejący a istniejący we wspomnieniach czas stłamsić, a może raczej beznadziejnie wierząc w taką możliwość - przywrócić? Mógł to być dobry czas, w gąszczach soczystej zieleni. Gładki jak sierść kotów, które Franczak często wplata w tło - lecz czy w tło? Niekiedy kot na uboczu staje się postacią główną, mimo że kompozycyjnie niekoniecznie centralną. Albo trzy urocze kocie szarości i trzech chłopców - to dusze kotów czy kocie wspomnienia? Bo jeśli istnieje „dusza zwierząt”? Co im jesteśmy winni? Bo one nie były winne niczemu.
Józef Franczak znakomicie żongluje (nomen omen) postaciami i rekwizytami z pogranicza cyrku i teatru, raczej jednak bliżej teatru (nie kabaretu w duchu Toulouse-Loutreca) jego pędzel się skłania i to wersji zawsze nowej, niepowtarzalnej, jak w comedii del’arte. Artysta ten zdaje się sugerować, że to właśnie ta cześć naszego życia, która staje się grą, jest konsekwencją naszych wyobrażeń, marzeń niekiedy (a może i odmiana danse macabre?). Znakomicie posługuje się malarską metaforą i stawia przed widzem obraz ze znakiem zapytania a my mówimy - obraz pełen skojarzeń, skłaniający do refleksji...
Owe marzenia i oniryczność a jednocześnie lekko groteskowa teatralność mogą przypominać tematem poetykę malarstwa Wojtkiewicza, niekiedy - lecz także tylko jakby gramatyką koncepcji - słynne ogrodowe sceny geniusza z Ropczyc Mehoffera, to zarysy pejzaży z Weissa (a ten wielki malarz mieszkał w rodzinnym Franczaka mieście Strzyżowie...).
Jeśli wspomnimy na ciepłą mglistość obrazów Turnera i przywołamy kipiące światło Renoire’a a może bardziej Pissarra - chyba będą to właściwe odniesienia zbliżające Franczaka do sfery malarstwa impresjonistycznego i postimpresjonistycznego, z odniesieniami do anegdoty w tematyce oszczędnej a jednak wyrazistej. Lecz są to odniesienia, i nie ma tu niczego, co byłoby zapożyczeniem od wspomnianych przedstawicieli artystycznej plejady sprzed stulecia. Franczak wprawdzie wciąż poszukuje nowych środków ekspresji, lecz są to poszukiwania artysty w pełni już ukształtowanego, świadomego swojego języka malarskiego. Niekiedy słoneczny monochromatyczny ton widza wabi, bywa także, że ta jasność staje się osobliwą kurtyną i trzeba wzrokiem rozgarniać świetlistość mgły, chwytać wyrazistość - a jednak! konturów i kształtów.
Józef Franczak przedstawia osobliwy swój świat - czyni to dyskretnie i wykorzystuje adekwatne do tych intencji środki malarskie - dozuje oszczędnie kolorystyczną gamę, rysunkiem zaznacza to, co konieczne, postaci są wyraziste, a jakby z płowiejącej barwnej fotografii marki kodak lata 60. minionego - już! - wieku. Ale jednak to świat pełen nostalgii, wrzosowych smutków, mimo że nie udramatyzowanych; takie łagodne odchodzenie, łaskoczący ból bezpowrotnie utraconych krain, ewokowanych pewnie z czasu dzieciństwa. Środki malarskie, techniki tego artysty i świetne poczucie wagi światła - to walory (nie wszystkie przecież!) tej twórczości; twórczości na tyle realistycznej co magicznej, niekiedy wypunktowanej promieniem mistycznego słońca. Ono bliskie słońcu znad katedry z Rouen... Dlatego ważne.
Jan Tulik